Hans Kloss

Dworzec Centralny w Tbilisi. Pełna integracja metra, kolei, kanapek, chaczapuri, legginsów sprzedawanych przez Romki, uryny, kawy rozpuszczalnej Jacobs, centrum handlowego i oczywiście marszrutek. Marszrutnoje taksi - ten wspólny mianownik postsowieckości. Właściwie żadna egzotyka. Zwykłe mikrobusy. Fordy transity, mercedesy sprintery albo te jeszcze starsze T1. Cechy charakterystyczne: ich maski często są obciągnięte czarną dermą. Niekiedy na burcie spore litery, układające się w napisy “VIP Klassen”. Czy były wcześniej? Czy naklejono je później, już po sprowadzeniu busów na Kaukaz, by dodać im prestiżu?


W każdym razie cena stała i przystępna, trasa znana. Jedynie rozkład jazdy jest traktowany swobodniej. Ponieważ całe przedsiębiorstwo przewozowe to często kierowca i marszrutka. By ruszyła musi osiągnąć zatem stopień zapełnienia, gwarantujący opłacalność. Jest to zadaniem “naganiaczy”. Bardziej lub mniej aktywnie wyłapujących miejscowych i turystów, wypytując o cel podróży.
I proszę! Wystarczyło wyjść z dworca przez centrum handlowe i już zostałem namierzony na zawieszonym nad torami placu z widokiem na zbyt szerokie, jak na ten kraj tory, tu i tam porastające trawą. Podchodzi on. Lat pewnie około sześćdziesiąt. W zasadzie nie miał zębów, a te nieliczne, które pozostały były złote. Jak oszczędności na czarną godzinę. No, więc pyta o cel mojej podróży (jest nim Kutaisi). Prowadzi mnie do samochodu. Choć nieco rozwlekle, niezbyt gorliwie. Może mieć z tym coś wspólnego wypity alkohol. Można podejrzewać, że codziennie pity alkohol.


A więc idziemy. On zagaduje skąd jestem. Mówię, że z Polski. Na co on się zatrzymuje i za chwilę czuję jego zarost na moim policzku. Po siarczystym obcałowaniu mnie wykrzykuje: Hans Kloss!
Rozpoczyna opowieść, właściwie pean na temat polskiego asa wywiadu. Wsiadamy do busa. On dalej o osiągnięciach nieustraszonego Klossa, o tym jak wiele dzieci uratował w czasie wojny. I choć istotnie wspomniał coś o własnym dzieciństwie i czarno-białym telewizorze, to jednak trudno pozbyć się wrażenia, że w jego głowie Kloss żyje życiem wcale nie kineskopowym, a autentycznym życiem bohatera z czasów wielkiej wojny ojczyźnianej.
Marszrutka rusza, on proponuje wódkę. Jest chyba świadomy wrażenia, jakie sprawia. Podkreśla więc, że to nie jest alkohol, który pija na co dzień. Każdego dnia. To dobra czacza - prezent od rodziny. Wymawiam się chorobą lokomocyjną. Spodziewam się nagabywania, lecz on przyjmuje to ze zrozumieniem i nie namawia. Choć jednocześnie traci zainteresowanie. Wdaje się w jakąś żywą dyskusję, może nawet sprzeczkę z innym Gruzinem. Co chwilę słychać pełne niezgody “Ara! Ara!”.
Siąpi deszcz, nadający krajobrazowi szarość, niczym z taśmy filmowej, na której kręcono “Stawkę większą niż życie”. Gdzieś na przedmieściach on wysiada, nawet się nie żegnając.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

nie-miejscownik: Antoninek - przewodnik alternatywny

Jak wybuch II wojny światowej wpłynął na turystykę w Poznaniu?

Dźwięk tygodnia: Synagoga się nie rozpływa